Postanowiłam zrobić post o mojej wycieczce do Czarnobyla, bo ilość reakcji i pytań na stories była ogromna, aż się zdziwiłam. Dla mnie było to niesamowite doświadczenie - wyjazd w to miejsce chodził mi po głowie od lat, ale jakoś nigdy nie mogłam się zebrać. Jak wiecie w kwietniu 1986r. doszło tam do awarii i wybuchu reaktora jądrowego, teren zamieszkiwany przez 50-60tys. ludzi został ewakuowany w 3 godziny i do dzisiaj jest nazywany Czarnobylską Strefą Wykluczenia. Na wjeździe są 2 punkty kontroli wojskowej, trzeba pokazać paszport, zezwolenie oraz odebrać liczniki promieniowania. Może zacznę od info, którego nie było na stories - jak zorganizować wycieczkę. Początkowo chcieliśmy tam jechać w czwórkę, skończyło się na tym, że pojechałam sama - znajomi zostali w Kijowie i zarezerwowałam zwiedzanie dzień przed. Wybrałam wycieczkę grupową, stwierdziłam, że skoro i tak nie wezmę torby outfitów, bo nie ma kto mi robić zdjęć to raźniej mi będzie z kilkoma innymi ludźmi niż sam na sam z przewodnikiem, z którym będę musiała cały czas wchodzić w interakcję + zakładałam, że ich angielski będzie taki, jak na większości Ukrainy i będę skazana na jakieś migowo-mieszanojęzyczne small talki. Tutaj się myliłam, przewodniczka, na którą trafiłam świetnie mówiła po angielsku. Można wybrać się tam na własną rękę, ale trzeba wysłać jakiś wniosek o zezwolenie do 10 dni przed. Na pewno dostaje się lokalizator GPS, który kontroluje gdzie jest auto i nie można wszędzie wchodzić. Ja wybrałam się tam przez chernobyl-tour.com. Jeździ się busem po poszczególnych punktach, co jest fajne przewodnik pyta każdego czy ma jakiś must-see - moimi były pomnik Lenina i opuszczony basen w Prypeci. Z przewodnikiem nie możecie wchodzić do środka budynków, jest to teoretycznie zakazane. Plusem wycieczki grupowej jest to, że przy każdym przystanku masz ok. 15 min na chodzenie wokół budynku - gdy jest więcej ludzi przewodnik nie patrzy na każdego, więc ja sobie po prostu wchodziłam do środka. Żaden z budynków nie ma kłódek, wszystkie drzwi są pootwierane. Możliwe, że na wycieczce indywidualnej byłabym cały czas pod jego okiem i po prostu nie mogłabym wejść do środka, jednak konstrukcje wyglądają solidnie i myślę, że można się z taką osobą dogadać, zależy na kogo się trafi. Koszt jednodniowej wycieczki (wyjazd o 8 z Kijowa, powrót o 20) to 150-160$ grupowo i 180-200$ indywidualnie (ceny są zależne od wyprzedzenia, z jakim się bookuje). Można wykupić również wycieczki kilkudniowe. Aha, i nie polecam wykupywania ręcznego licznika promieniowania - we wszystkich miejscach nie jest ono groźne, po dwóch pomiarach Wam się znudzi a non stop dzwoni nieznośnym sygnałem. Do dzisiaj to słyszę (niektóre osoby w grupie miały), gdybym je wzięła i musiała nosić ze sobą to chyba bym oszalała.
Miasto Prypeć miało być socjalistyczną Utopią skupioną wokół elektrowni. Najwięksi sowieccy urbaniści stworzyli wielki kompleks nowoczesnych na tamte czasy mieszkaniówek, było tam wszystko - wielki oświetlony hotel, zdjęcie wyszło mi nieostre, ale nazywany był czarnobylskim Las Vegas (klik), kino, wesołe miasteczko, liczne urzędy, instytucje, ośrodki rekreacyjne, szkoły, przedszkola, szpitale, markety. Ulokowani byli tutaj pracownicy elektrowni, inni ludzie też chcieli tutaj mieszkać - zarobki w tym miejscu były 3-4 razy wyższe niż w Kijowie i latami czekali w kolejce, żeby dostać mieszkanie. Osoby lubiące sowiecki modernizm, mozaiki (niektóre tworzono przez kilkanaście lat) będą zachwycone. Miasto ma niesamowity postapokaliptyczny klimat, zupełna cisza, gęsta roślinność ukrywająca wielkie budynki robią wrażenie. Miłośnicy takich klimatów wchodzą na teren przez płytką rzekę poza strefą kontrolną, idą kilkadziesiąt kilometrów i prowadzą tutaj kilkudniowy a nawet kilkutygodniowy post-apo tryb życia dla frajdy. Część z nich to gracze w grę Stalker: Shadow of Chernobyl - robią sobie nocne eskapady po mieście i odkrywają różne punkty. To, co zobaczyłam jest małą częścią miejsc, jakie ukrywa Czarnobyl/Prypeć.
Tutaj zdjęcia z przedszkola. Wszystkie przedmioty są autentyczne, jednak z roku na rok jest ich coraz mniej, bo ludzie wynoszą sobie "pamiątki". Rozkład tych rzeczy wydaje się pozorowany - lalki i misie układane są tak, żeby dodać creepy klimatu i podkręcić dramatyzm sytuacji. Niżej zobaczycie stary supermarket, szkołę, restaurację, szpital i słynny diabelski młyn z wesołego miasteczka, który nie zdążył zostać uruchomiony przed tragedią.
Jeżeli chodzi o promieniowanie to jego poziom jest zupełnie bezpieczny dla zdrowia, w większośći miejsc jest niższe niż w zwykłym mieście. Są tzw. hot spoty, w których promieniowanie jest wyższe, co ciekawe niektóre są wielkości dłoni - to nie jest tak, że jest jedno źródło i promieniowanie rośnie stopniowo. Wejście w taki hot spot na chwilę nie jest szkodliwe. Jeżeli chodzi o poziom radiacji to teoretycznie dałoby się tutaj normalnie mieszkać, jednak woda jest skażona i niezdatna do picia - radioaktywny pył wchłonął się kilkadziesiąt cm wgłąb ziemi wraz z deszczem i podczas czyszczenia terenu po wybuchu (pył był po prostu zmywany wodą, którą rozpryskiwały roboty sprzątające), nie można też kopać dziur. Podczas kilku godzin pobytu przyjęłam dawkę 0,002 mSv - tyle otrzymuje się podczas godzinnego lotu samolotem. Dla porównania - rentgen klatki piersiowej to dawka 0,1 mSv, także widzicie, że promieniowanie jest znikome. Każda osoba, która legalnie wchodzi na teren otrzymuje licznik promieniowania na szyję, taki, jaki mają pracownicy RTG.
Teraz główny punkt i sprawca tego bałaganu, wizualnie (z zewnątrz) najmniej ciekawy - reaktor nr 4, który uległ eksplozji. W jego środku nadal znajduje się 30 ton wzbogaconego uranu i plutonu - nie ma sposobu na pozbycie się go. Po wybuchu reaktor był chłodzony, a gdy temperatura wystarczająco spadła i wytworzyła się izolująca magma został zalany betonem. W późniejszych latach dodano kolejną warstwę sarkofagu. Bliźniaczy reaktor nr 3 pracował do 2000r. Obecnie elektrownia nie działa, ale wciąż pracują tutaj ludzie w firmach transportowych, zajmujących się utylizacją odpadów nuklearnych oraz energetyką jądrową, są również ośrodki badawcze. Niżej zobaczycie stołówkę. Przed wejściem do niej znajduje się bramka sprawdzająca poziom napromieniowania (takie same są przy wyjeździe ze Strefy Wykluczenia). Stołują się tutaj głownie pracownicy, menu nie zmieniło się od 1993r. i od siebie dodam, że wybierając się tutaj lepiej zabrać swój prowiant - można go zjeść na stołówce i naładować się energią na dalsze zwiedzanie - to, co tutaj podają nie jest najsmaczniejsze a mówiąc precyzyjnej: smaku po prostu nie ma w ogóle - nie byłam w stanie zjeść a dodam, że bardzo lubię stołówkową prostą kuchnię i jak jestem głodna to nie wybrzydzam. Wspominam o tym, bo przez dalszą część wycieczki myślałam głównie o jedzeniu.
Ostatni punkt wycieczki to baza wojskowa ZSRR i Duga, czyli instalacja radzieckiego strategicznego radaru pozahoryzontalnego zwana Okiem Moskwy. Wielka baza jest ukryta w środku lasu, na drodze do niej wybudowano kilka przykrywek takich jak niedziałający ośrodek rekreacyjny, sztuczne przystanki autobusowe. Gdy cywil próbował tam trafić, na drodze spotykał wojskowych mówiących: towarzyszu, spacer w tę stronę jest bez sensu, bo tam nic nie ma, gdy weszło się dalej mówiono, że przebywanie tutaj grozi zestrzeleniem a ludzie i tak nie mieli zbyt dużo wolnego czasu na włóczenie się, bo zgodnie z socjalistyczną ideą byli zajęci pracą. System wczesnego ostrzegania wykrywający m. in. pociski batalistyczne i nuklearne został wybudowany w tajemnicy podczas Zimnej Wojny. Próby kamuflażu na niewiele się zdały, bo Amerykanie po prostu zobaczyli plantację anten na zdjęciach satelitarnych i zapytali co to ma być. Fajną atrakcją był również spacer wzdłuż wnętrza bazy - niekończący się ciemny korytarz pełen dziur - wejść do bunkrów.
Na koniec pomnik TO THOSE WHO SAVED THE WORLD - przedstawia on postaci ludzi, którzy narażali i stracili życie w akcji gaszenia pożaru i pomocy napromieniowanym - strażacy, lekarze, inżynierowie. Gdyby nie zaangażowanie i szybka interwencja, z dużym prawdopodobieństwem mogło dojść do dalszych wybuchów, których skutki byłyby o wiele bardziej tragiczne. Szacuje się, że kolejne wybuchy mogły osiągnąć moc dziesięciu Hiroshim. Tak się złożyło, że HBO wyprodukowało właśnie miniserial o katastrofie i przebiegu akcji, wczoraj widziałam pierwszy odcinek, zapowiada się super.
Warto wybrać się na taką wycieczkę, wygląda to jeszcze ciekawiej niż sobie wyobrażałam!